2011-07-30

Lista zbanowanych w S24

Maść na trolle i inne pożyteczne rady


Postanowiłem napisać tę użytkową i mam nadzieję, że pożyteczną notkę, zainspirowany rozmową pod moim wczorajszym wpisem, a konkretnie dygresją na temat trolli (bacy dziękuję za inspirację!).

Będzie zatem recepta na maść na trolle, a także parę innych spostrzeżeń, które mogą uczynić Salon24 miejscem o wiele przyjemniejszym, a na pewno dostarczą skromnej satysfakcji tym, którzy owe recepty zastosują. Postaram się, w miarę możliwości, unikać nicków, nazw i nazwisk, bo nie o konkretne osoby mi chodzi, tylko o pewne zjawiska i sytuacje.

O trollach jako takich nie ma co się rozpisywać. Są trolle bardzo prymitywne, przeszczepy z onetu, ale ich żywot w Salonie jest dość krótki, jako że jedyne, co taki najprymitywniejszy troll potrafi, to naubliżać adwersarzowi, często dość niewybrednie, w związku z czym dość szybko zostaje odstrzelony przez gajowego, czyli moderatora. Nie ma co się takimi zajmować, aliści taki troll czasem dość szybko ewoluuje i zagnieżdża się na dłużej. Najczęściej w nowej skórze, czyli pod innym nickiem.

Istotą egzystencji trolla jest rozbijanie dyskusji, spychanie jej na inne tory, skupianie uwagi komentatorów na sobie, a jeśli się uda - takie wnerwienie kogoś, żeby ów nerwus został "zwinięty" przez Administrację za używanie słów nieparlamentarnych. Na wszelki wypadek troll składa jeszcze donos do moderatorów. Kiedy to się uda, troll triumfuje i często chwali się swoim sukcesem przed innymi trollami w jednym z dość niestety licznych w S24 toi-toi.

Najsprytniejsze trolle bardzo dbają, aby nie naruszyć regulaminu, nie używać obelg w stosunku do rozmówców, nie wrzucać komentów będących jednozdaniowymi wklejkami z bogatego arsenału wkurzających zagrywek, jakimi dysponują wszystkie trolle, zwłaszcza te najgłupsze. Nie, taki troll wkleja sążniste teksty, czasem pełne cytatów z propagandowej bibuły, często niezbyt związane z tematem komentowanej notki, ale o to mniejsza. Zazwyczaj, o ile jakiś naiwniak nie chwyci haczyka i nie zacznie "prostować" ewidentnych przekłamań z wrzutki trolla, inicjując tym samym zamulającą dyskusję, to przynajmniej troll "rozrobi" dialog "pod kreską" ściągając na siebie niepochlebne komentarze. A potem to już z górki i tak czy siak - śledzenie dyskusji pod taką notką staje się męczące.

Jak sobie z tym radzić? Potrzebne są dwie rzeczy: konsekwencja i zimna krew. To są główne składniki nie tylko maści na trolle, ale i innych mikstur, o których będzie mowa dalej.

Od dawien dawna wiadomo, że najskuteczniejszym sposobem na trolla jest zagłodzić go. Zagłodzenie powinno odbywać się na dwóch płaszczyznach - odcięcia od żerowiska i nie dokarmiania gdzie indziej, a zwłaszcza w norze trolla, o ile takową posiada.

Pierwszy sposób mogą zastosować jedynie blogerzy, drugi - i blogerzy i komentatorzy.
Blogerzy powinni zwyczajnie banować trolle na swoim terenie. Ja robię to nawet profilaktycznie, nie czekając, aż jakiś osobnik wlezie mi do bloga i napaskudzi. Pomocny jest w tym skrypt Jasia Słupskiego - followa, który umożliwia zablokowanie każdego indywiduum nawet poza własnym blogiem. Zapewniam was, że postawienie takiego "elektrycznego pastucha" jest o wiele przyjemniejsze, niż nawrzucanie trollowi w komentarzu. Jemu akurat to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie. Troll żywi się waszą złością, jak ambrozją. Dyskusja zostaje sprowadzona do zapasów w błocie, a przy odrobinie fartu spadną na was kary administracyjne.

"Ale gdzie tu przyjemność?" - pytacie? Ano wyobraźcie sobie, że ten blog to sympatyczna komnata z kominkiem, przy którym siedzimy sobie i gadamy, szydząc na przykład z idoli trolla. Albo przekazujemy sobie interesujące informacje. Cokolwiek. A troll stoi na zewnątrz i ogryza pazury w bezsilnej złości, bo tak bardzo chciałby wpaść do środka i namieszać, sprowokować, zmącić rozmowę, puścić bąka... A tu kicha. Door selection :) Bardzo sfrustrowany troll idzie do toi-toia wyżalić się innym trollom na wasz "faszyzm", "cenzurę", "brak argumentów" itp. dyrdymałki. Tak bywa, serio serio.

I tu w grę wchodzi konsekwencja i zimna krew. Pod żadnym pozorem, o ile natrafilibyście na te gorzkie żale, nie należy się do trolla odzywać. Nawet gdyby plótł na wasz temat niestworzone brednie, gotujące krew w żyłach. Policzcie powoli do dziesięciu, włączcie relaksującą muzę, zróbcie cokolwiek, ale nie dajcie się wciągnąć w tę pułapkę. Bo to pułapka - troll usiłuje wyciągnąć was z domu i zaatakować na swoim bagnie. Jakakolwiek wasza reakcja to pasza dla tego bydlęcia. Konsekwentnie olewajcie i zachowujcie zimną krew. Unikajcie nawet pokusy, aby u siebie, w swoim blogu, skomentować męki trolla. Jakakolwiek nawet wzmianka dodaje mu życia i nadziei, że jednak coś znaczy.

Zasada nie dokarmiania trolli powinna być stosowana bezwzględnie przez komentatorów, którzy - nie posiadając własnego bloga - z reguły zwiedzają znacznie większą ilość zakątków S24, niż blogerzy. To jest dla trolli o wiele bardziej zabójcze, niż bany w ulubionych żerowiskach, choć gdyby wszyscy (ideał nie do osiągnięcia) blokowali trolle, byłaby to sama w sobie zagłada, bo ograniczyłaby działalność trolli jedynie do toi-toiów. A trolle nie żywią się tekstami wydalanymi przez inne trolle. Skazane na własne towarzystwo - wymierają.

Dlatego też - banujcie bez litości, koledzy blogerzy! Jakkolwiek trolle nie będą za to na was ujadać - banujcie! Nie ma co się przejmować wyciem kundli za oknem. Będą was nazywać cenzorami, komuną, czymkolwiek plugawym - olejcie to. Wolność nie jest dla bydląt. I nie dajcie się sprowokować do kontaktu poza waszym blogiem. Powściągajcie emocje, miejcie na uwadze Kodeks Boziewicza, w myśl którego osoba bez zdolności honorowej nie może was obrazić. Zanim dacie upust złości na trolla i napiszecie jakiś komentarz, pomyślcie, jak wkurzony i zawiedziony będzie troll brakiem waszej reakcji. Jak będzie się ciskał, miotał i wył z głodu :)

***


Inne zagadnienie, które chciałbym tu poruszyć, to rozmaite, beznadziejne blogi, które od czasu do czasu denerwują wielu z was swoją ekspozycja na Stronie Głównej. Absurdalne są zarzuty wobec Administracji, że "promuje" szmirę, że wyróżnia autorów, którzy nawet nie silą się na skromny udział w dyskusji pod własną notką. Nawet tak spokojny i łagodny człowiek, jak telok, daje się wyprowadzić z równowagi. Jakiś tam poseł, na szczęście już wkrótce były poseł, który wrzuci beznadziejny bełkot, powielony wszędzie, gdzie tylko się da, jest dla administracji "pewniakiem", który dostarczy mnóstwa odsłon i komentarzy wkurzonych userów. Albo inny gościu, który z piwosza przepoczwarzył się w pustą beczkę po piwie - jego żałosna, monotematyczna bazgranina zapewnia stały mniej więcej poziom oburzonych, napastliwych i złośliwych komentarzy. Albo "kontrowersyjny" bloger, bawiący się świetnie plugawieniem tego, co dla znacznej części salonowej braci ma jakąś wartość. Też jest ponoć eksponowany przez "złą administrację". Ale administracja jest w porządku - robi to, co powinna. Jeżeli takie śmieci gwarantują klikalność, to po co tracić czas na wyszukiwanie wartościowych tekstów, skoro wiadomo, że takie "kontrowersyjne" gwarantują sukces?

To nie administracja promuje miernoty. To, mówiąc słowami Żorża Ponimirskiego, "wy windujecie to bydlę na piedestał". Zatem znowu: chcecie lepszego Salonu? Z lepszymi tekstami na wystawie? Ignorujcie badziewie, choćby nie wiem jak świerzbiały ręce nad klawiaturą. Da się to zrobić, a przynajmniej mnie się udało :)

***


I jeszcze jedna rzecz, na koniec. Paru z nas od czasu do czasu "dedykuje" notki szczególnie przez się nielubianym autorom. Pracowicie zbiera i wkleja cytaty, prostuje brednie i ewidentne kłamstwa, piętnuje chamstwo. Szkoda czasu. Do obiektu waszej twórczości i tak nic nie dotrze, a tylko sprawicie mu tym satysfakcję i ożywicie hordę trolli. A w pewnych wypadkach będę widział wasze notki w kolorze żółtym lub czerwonym. Chcecie przestrzec innych, nowych użytkowników? Ależ każdy, kto ma odrobinę mózgu w głowie błyskawicznie zorientuje się sam, że ów pan to w gruncie rzeczy rasista, ksenofob i prostak, a od tamtej pani dostanie jedynie kubeł pomyj, okraszony czasem starczym "hehehe" spomiędzy sztucznych szczęk. Nie warto gadać do obrazu, ani kopać się z koniem. Tu też zalecam konsekwencję i zimną krew. Ignorować. Niech się kiszą we własnym sosie i powoli toną we własnych odchodach.

I tym optymistycznym akcentem kończę. Jeżeli promil userów S24 przeczyta tę notkę, a 1/10 owego promila zastosuje powyższe rady, Salon już stanie się lepszym miejscem. Czego sobie i wszystkim życzę :)

***


P.S. To nie jest "notka z kluczem", zatem proszę, abyście nie dywagowali, kogo mogłem mieć na myśli podając ten, czy ów przykład.

__________________________________________________________


W trakcie produkcji tej i innych notek nie ucierpiały żadne zwierzęta :)
No animals were harmed during the making of this and other notes :)

2011-07-29

Coś się dziś stało?

Zgaduję tylko, że chyba coś istotnego, ale nie jestem w nastroju, żeby się zagłębiać w detale. Podobno jakaś komisja rządowa ogłosiła swoją wersję raportu MAK, a minister Klich został wyrzucony z sań na pożarcie wilkom, których coraz więcej i są coraz bliżej wehikułu przeciążonego głównie skrzyniami pełnymi zadłużenia budżetowego. A wilki lekkie lekkością coraz bardziej pustych portfeli warczą coraz groźniej... Nic to, może pożrą Klicha, i syte stwierdzą, że "słuszną linię ma nasza władza".

Postanawiam jednak, że w najbliższym czasie rzucę okiem na ów raport, o którym piszą i gadają w emocjach niemal wszyscy. Zaiste, musi on być wstrząsająco odkrywczy i wywracać do góry nogami dotychczasowe opinie, bo przecie inaczej nie wywołałby takiego nieprzytomnego podniecenia.

Przyznaję, że zupełnie nie nastawiałem się na to, że wydarzy się dzisiaj coś wielkiego. Cóż, po kilkunastu miesiącach matactw, bredni i ohydnego serwilizmu rządu wobec Ruskich z góry założyłem, że ów raport niczego nowego nie wniesie, bo moim zdaniem nikt przy zdrowych zmysłach nie może się spodziewać, że komisja rządowa obarczy np. jakąkolwiek winą rząd, będący organizatorem tragicznego lotu do Smoleńska. Lub że padnie choćby jedno złe słowo o ruskim bajzlu.

No i chyba się pomyliłem, bo gdybym miał rację, to prezentacja komisji Millera byłaby mniej interesująca, niż decyzja PZPN-u o dyskwalifikacji Łukasza Piszczka za udział w aferze korupcyjnej przed paroma laty, lub że Anna Mucha kwitnie w ciąży.

Aliści pomyliłem się zapewne i teraz jest mi nie tylko głupio, ale i wstydzę się zaglądać do dziesiątków notek, artykułów i omówień, nie mówiąc o samym raporcie, który można już ponoć ściągnąć z netu. Bo TV nie posiadam od lat i nawet gdybym chciał, to nie mogłem oglądać transmisji live.

Może zatem, moi mili współblogerzy i komentatorzy, oświecicie mnie w dwóch-trzech zdaniach (a jeśli trzeba, to niech będzie więcej), co takiego nadzwyczajnego pojawiło się w raporcie, że pisanie na ten temat wypełniło 95% blogosfery (i pewnie polskich serwisów dezinformacyjnych)? Cóż takiego nieprzewidywalnego zawarła w swoim raporcie komisja rządu, który uważam za zgraję nieudaczników, koryciarzy, kłamców i manipulatorów? Wydarzył się jakiś cud? Obowiązująca od kilkunastu miesięcy narracja uległa nagłemu zwrotowi?

A jeśli nic takiego nie miało miejsca, to o czym wy, do cholery, piszecie?

2011-07-28

Pan Cogito i cegła

Dedykuję ten tekst leszkowi.sopot, bez którego zachęty (by nie rzec: "moralnego szantażu" :)) pewnie nigdy bym go nie napisał.
I oczywiście pamięci Zbigniewa Herberta, prawego człowieka.

Był koniec kwietnia 1983 r., stan wojenny, Gdańsk, antykwariat przy ulicy Św. Ducha. Piękny, słoneczny dzień, przed południem.


Pan Cogito stał przy stole z książkami, przeglądając jakieś stare tomiszcze. Parę dni wcześniej czytał "Raport z oblężonego miasta" u oo. Dominikanów, w kościele Św. Mikołaja, a 20-go, w dniu śmierci Jerzego Andrzejewskiego spotkał się ze studentami Uniwersytetu Gdańskiego. Przede wszystkim zaś odwiedzał w szpitalu swojego przyjaciela Lecha Bądkowskiego.

Kiedy Pan Cogito odłożył tom na stos innych, podszedłem i zapytałem, czy Pan Cogito podtrzymuje swoją opinię sprzed paru dziesięcioleci na temat filozofii faceta, który urodził się w kamienicy parę metrów stąd i napisał m.in. Die Welt als Wille und Vorstellung? Było to chyba najdziwniejsze zagajenie rozmowy, jakie mogło być, ale musiałem podjąć decyzję w ułamku chwili, bo Pan Cogito najwyraźniej zamierzał już opuścić antykwariat, podczas gdy ja dopiero tam wszedłem...

A Pan Cogito, jakby to był ciąg dalszy trwającej już od jakiegoś czasu rozmowy, odpowiedział, że w końcu i poglądy samego Schopenhauera ewoluowały przez lata i... i tak zaczęła się niezwykła przygoda. Poszliśmy pod dom, w którym urodził się wielki filozof, szwendaliśmy się po gdańskiej starówce dyskutując o filozofii, architekturze, historii, naukach przyrodniczych i Bóg wie o czym jeszcze. W końcu zaszliśmy do maleńkiej knajpki przy Szerokiej (dzisiaj jest tam punkt ksero, albo "Cup of tea. Żywe Club", nie pamiętam dokładnie) - trzy stoliczki na krzyż ściśnięte na paru metrach kwadratowych i okienko pełniące funkcję "lady i kasy".

W okienku tkwiła na posterunku pani wyjęta żywcem z filmów Barei, pod przeciwległą ścianą przy stoliku siedziało paru stałych klientów, stanowiących tzw. "koloryt lokalny". Wzbudziliśmy przez chwilę pewną ciekawość, bo o ile ja - młody szczyl w dżinsach i z chlebakiem nie rzucałem się raczej w oczy w tej mini-knajpce kategorii bardziej, niż pośledniej, to elegancki Pan Cogito pasował raczej do restauracji Grand Hotelu, niż tutaj. Ale gdy zamówiliśmy pierwsze pół litra i wyjęliśmy papierosy, zaciekawienie znikło i zrobiło się znowu kameralnie. Nikt już nie łypał podejrzliwie, gdy na stoliczku pojawiły się książki, papierzyska, w ruch poszły długopisy, szkicownik - przedmioty nigdy w tym miejscu chyba nie oglądane. "Pani bufetowa" jakby czuła, że ów z cudzoziemska wyglądający pan to tzw. "lepszy gość", bo drugą połówkę przyniosła sama (normalnie brało się w okienku) i w porę opróżniała szybko zapełniającą się popielniczkę.

I tak mijała godzina za godziną, na rozmowie, która pod każdym względem była magiczna... W pewnym momencie pan Cogito uświadomił sobie, że na Zaspie czeka na niego żona i kilka osób z trójmiejskiego kręgu literacko-dziennikarskiego. Postanowił, że musimy kontynuować naszą rozmowę, a kolacja to dobra rzecz, zatem mam jechać z nim do owych znajomych. Bezdyskusyjnie. Uzgodniliśmy jednak, że wypada, zwłaszcza ze względu na spore spóźnienie, nabyć dla pań jakieś kwiatki na przeprosiny i "wkupne", zatem udaliśmy się na pobliski ryneczek, koło hali targowej, gdzie można było liczyć na jakieś kwiaciarki. "Oficjalne" kwiaciarnie były już zamknięte, ale pod murem hali siedziało jeszcze parę starszych pań handlujących tym, co dał im ogródek.

I faktycznie, zaraz za winklem siedziała tzw. "babcia", posiadająca kwiatki, a także rozmaite jadalne różności w koszyku. Gdy kupowaliśmy kwiatki, Pan Cogito dosłyszał lwowski akcent w głosie sprzedającej, w związku z czym - po krótkiej wymianie wspomnień miedzy "ziomalami" - nabyliśmy wszystko, czym dysponował kramik lwowianki, łącznie z koszykiem. A gdy starsza pani podniosła się, wyszło na jaw, że siedziała nie na stołeczku, a na dwóch cegłach... Pan Cogito wyraził chęć nabycia również obu cegieł, starsza pani chciała je ofiarować za darmo, ale w końcu uległa i sprzedała obie cegły za jakąś symboliczną kwotę. Z ciekawości jednak spytała, na co "młodemu człowiekowi" (tak zwracała się w trakcie całej rozmowy do Pana Cogito) owe stare cegiełki? Jak to, na co? - zdziwił się Pan Cogito - za parę dni 1-szy maja, a potem 3-ci... Trzeba czymś rzucać w komunistów, w zomoli! Rozległ się aplauz zgromadzonych wokół "babć kramikowych" i ich klienteli, po czym Pan Cogito wręczył mi jedną z cegieł i ruszyliśmy szukać taksówki...

Kliknij aby zobaczyć więcejTaksówkarz był nieco zaniepokojony na nasz widok, a zwłaszcza trzymanymi w rękach cegłami, ale uspokoił się po wyjaśnieniu, że to na komunistów, a nie do napadu na taryfiarzy :) I tak ruszyliśmy na Zaspę, do domu, który Pan Cogito nazywał "barbarią": Dokładnego adresu nie pamiętam, ale wie pan - taka dłuuuuga barbaria z reklamą totka. Taksówkarz wiedział.

Przybyliśmy szczęśliwie na miejsce, obyło się bez wymówek ze strony pani Kasi i gospodyni, acz - jak pisze Joanna Siedlecka w świetnej książce "Pan od poezji. O Zbigniewie Herbercie", Pan Cogito zjawił się już na rauszu, w nastroju krotochwilnym, z przypadkowo poznanym kompanem, "panem z cegłą", jak go nazywał, i dodawał wszystkim otuchy, twierdząc, że potwór Pana Cogito wcale nie jest straszny, że to właściwie pluskwa. Kłócił się o Andrzejewskiego, którego Tadzio bronił, on natomiast nazywał kurkiem obrotowym, nie wybaczył "Popiołu i diamentu", zakłamującego prawdę o AK. (s.201) Wspomniany w cytacie Tadzio to ś.p. Tadeusz Skutnik, zmarły przed paroma tygodniami wybitny trójmiejski dziennikarz...

Po pysznym jedzeniu (zrozumcie - Gdańsk, najgorzej zaopatrzone, "za karę", miasto w Polsce, stan wojenny i ja - wiecznie głodny student) i jeszcze pyszniejszej dyskusji do białego świtu w przezacnym towarzystwie, wracałem nad ranem piechotą do Oliwy, dzierżąc za pazuchą cegłę i na zmianę przeżywając miniony dzień i zastanawiając się, czy użyć cegły, gdyby jedna z krążących po ulicach suk zatrzymała się, a gliniarzom przyszła ochota na wylegitymowanie mnie i standardowy zestaw "szykan"... Na szczęście obyło się bez "akcji", dotarłem do domu klucząc zaułkami...

Cegła od Pana Cogito wędruje ze mną po świecie, z miasta do miasta, z mieszkania do mieszkania. Jest równie cenna, jak listy od Pana Cogito, bo nasza znajomość, tak dziwnie zapoczątkowana w gdańskim antykwariacie, jakoś nie szczezła. Bywałem w Wa-wie na ul. Promenady 21, głaskałem kota o imieniu Szu-szu, piłem wódkę i dyskutowałem o "starych zaklęciach ludzkości", o Gniewie, Pogardzie, Odwadze... O Grekach, Rzymie, tajemnicach zieleni Veronesa... O starych, prostych, zapomnianych prawdach...

A kilka lat temu, na murze hali targowej przy ulicy Pańskiej, parę metrów od miejsca, w którym Pan Cogito kupił dwie cegły, pojawiła się taka oto tablica:

Kliknij aby zobaczyć więcej



***


Równo trzynaście lat temu, w burzliwą, lipcową noc, Pan Cogito odszedł. W Zaświaty Pana Cogito...

nie wszystko zdaniem
Pana Cogito
z perspektywy tego świata

ten świat
to właściwie tamten świat
ot takie figle teorii względności
to co tu
jest tam
to co tamten świat
tutaj

więc nie wszystko
idzie dobrze

czy Pan Cogito
nie tłumaczył
cierpliwie
że nie należało
podpisywać traktatu
ze złoczyńcą

ani oczekiwać
że dobre intencje
prowokują nieodmiennie
korzystne skutki

ani tysiąca innych
zaleceń ogólnych
i ich szczegółowych zastosowań

więc nadal
sufluje władcom świata
swoje dobre rady

jak zawsze
zawsze
bez skutku

 

2011-07-06

Posłuchaj toyah, to do ciebie

Dyskusja, a w zasadzie kłótnia na temat ś.p. Stanisława Barei, jaka przetoczyła się niedawno w S24, zatoczyła szerokie kręgi i dotarła do stóp wieży, na której zasiadł niegdysiejszy "salonowy" blogger toyah.

Oczywiście kolega toyah zabrał głos ("Czy prezes Ochódzki jest Polakiem?"), bo takie jego prawo, na wstępie przyznając z rozbrajającą szczerością, że żadnego filmu Barei nigdy do końca nie obejrzał, a znudził go nawet zestawik 10 wybranych scenek z "Misia", tzw. "Best of Miś", czy jakoś tak. OK, taki gust toyaha, takie poczucie humoru i nie ma co się burzyć. Nawet najzacieklejsi fani Barei nie powinni. Jak wiadomo, gust jest jak dupa - ma go każdy. Słyszałem, że istnieją ludzie, którym nawet nie drgnie kącik ust na skeczach Monty Pythona; tacy, którzy uważają Jasia Fasolę za nudnego, mrukliwego debila, a Groucho Marxa za gadatliwego nudziarza pytlującego niezrozumiale bez sensu. No i w porządku, nie ma sprawy.

Toyah jednak postanowił się wypowiedzieć. Wziął się więc za tego "Misia", którego – jak już przyznałem – nigdy nie miałem okazji, nie dość że w całości, to w ogóle w jakiejś solidnej części obejrzeć. Myślę, że jednak sobie poradzę, a to dlatego, że z tego co wiem, nie ma absolutnie takiej możliwości, żeby ktoś kto widział dziesięć różnych fragmentów filmów Barei, nie mógł tym samym poznać całości jego możliwości. Często tak bywa, że do porządnej oceny pracy artysty trzeba znacznie więcej, jednak jak idzie o Bareję – uważam, że on nie potrzebuje naprawdę o wiele więcej.

Jakbym to skądś znał, tylko skąd? Aaaaach, coś podobnego słyszałem bodaj przed ukazaniem się książki Cenckiewicza i Gontarczyka o Wałęsie. Krytycy tej pracy nie czytali jej, co prawda nie dość że w całości, to w ogóle w jakiejś solidnej części, ale przecież coś tam już na temat autorów wiedzieli, jakieś artykuły i wypowiedzi obiły im się o oczy.

Ale dobrze, niech będzie, że geniusz toyaha wystarczy mu, aby po fragmencie wybranych przez kogoś fragmentów jednego filmu, umieszczonych na YouTube, móc się stanowczo wypowiedzieć o całej twórczości nieżyjącego reżysera. Toyah stwierdza, że Bareja to człowiek jednego pomysłu, który da się w prosty sposób opisać. Tu następuje opis jakiegoś nieśmiesznego totalnie "gagu", wymyślonego przez toyaha jako "kwintesencja bareizmu"... OK i w tym wypadku. W końcu toyah żadnego filmu Barei nie obejrzał nawet w "solidnej części", stąd może nie wiedzieć, że tak płytkich i zupełnie wypranych z dowcipu gagów tam nie było.

Zadowolony z siebie krytyk, opisawszy "własnymi słowami" coś, co wydaje mu się istotą filmów Barei, ironizuje sobie, że wszystko to jest naturalnie okropnie inteligentne, śmieszne, a przede wszystkim bardzo odważne, bo wszyscy przecież wiemy, jak to za PRL-u było ciężko z cenzurą.

I dalej uważam, że nie ma sprawy. Wielokrotnie w życiu spotykałem się z taką sytuacją. Też łatwo mi ją opisać, tym bardziej, że nie jest to twór mojej fantazji:

- Co sądzisz o "Czarodziejskiej Górze"?
- Głupie to strasznie, daj spokój!
- Czytałeś to w ogóle?
- No coś ty! Przecież to głupie!


Przywykłem do takich inteligentów i to mnie nie rusza już wcale.

Zwątpiłem jednak, czy dobrze widzę to, co czytam, gdy kolega toyah wziął się za "odbrązawianie" tudzież "odkultowienie" postaci samego reżysera. I nie o to mi chodzi, że ja uważam Stanisława Bareję za obiekt sakralny, pomnik przyrody w parku polskiej kultury, czy coś podobnego. Niemniej jednak trochę znam tę postać; wiem, jak plotły się śmiesznie i strasznie losy tego człowieka, odznaczonego pośmiertnie przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ale nie będę tu pisał biografii S. Barei - kto ciekaw, może sam bez problemu dotrzeć do poświęconych mu tekstów, wspomnień, dokumentalnych filmów.

Otóż ś.p. Stanisław Bareja jest - zdaniem toyaha - nie tylko miernym wyrobnikiem filmu (OK, już pisałem o gustach, z tym nie zamierzam dyskutować), ale specem od sączenia trucizny, co gorsza - nawet nie wynajętym przez partię... Sączył mianowicie opinię, że Polacy są tak do dupy narodem, że nie zasługują na nic lepszego, niż komuna, ergo był w pewnym sensie prekursorem tego całego nurtu polskiej współczesnej myśli intelektualnej, który tak nas niszczy dziś. Bo śmieszne jest to, że to co pokazuje Bareja to jest Polska i Polacy. Kraj debili, agentów i wieśniaków. Dziwek i idiotek. Kraju gdzie wszystko śmierdzi syfem i starą szmatą.

Poza tym toyah wyciąga z kapelusza (by nie rzec dosadniej) tezę, że twórczość Barei jest wzorowym przykładem polskiej komedii dla wykształciuchów. Cóż, mając czasem do czynienia z "wykształciuchami" odnoszę zupełnie odmienne wrażenie, ale najwidoczniej toyah rozmawiał o tym z całkiem innymi wykształciuchami. No tak, to, a także fakt, iż w filmach Barei występowali aktorzy, których obecnymi poglądami toyah gardzi, usprawiedliwia określenie, iż Bareja jest pieszczochem Systemu - powtórzone w dyskusji pod notką dwa razy. I tenże toyahowy stosunek do Barei wynika wyłącznie z refleksji. I to refleksji bardzo poważnych.

W dyskusji pod notką toyah wykonuje taki unik: Ja w jednym punkcie mojego tekstu nie napisałem, że Bareja był "sługusem reżimu". Nawet tego nie zasugerowałem. Wręcz przeciwnie, wziąłem szczerze pod uwagę, że on mógł komuny nienawidzić dokładnie tak samo jak każdy z nas, a w ostatnim akapicie wręcz wyraziłem przypuszczenie, że on robił to co robił zgodnie z własnym sumieniem. Ja tylko protestowałem, by go nie traktować, jako "naszego człowieka" w całym tamtym żmijowisku, i to jeszcze w dodatku kogoś, kto tam działał niezauważony. Bo Bareja był przez te wszystkie lata reżyserem głównego, najbardziej głównego, nurtu. I wciąż, niestety, nim jest.

Hmmm... Na tej zasadzie można rzec to samo o Zbigniewie Herbercie, Stefanie Kisielewskim, nie wspominając już o Leopoldzie Tyrmandzie, gdyż ostatnio wydane wznowienia jego książek ukazują się w serii... "Biblioteka wykształciucha". Zgroza.

To, że filmy Barei ukazywały się zaledwie w paru kopiach, a tomiki Herberta w śladowych nakładach - nie ma znaczenia. "Kisiel" zaś to w ogóle była nomenklatura pełną gębą - nie tylko należał do ZLP, czy był prominentem w Związku Kompozytorów, ale był nawet posłem do prlowskiego sejmu! A jego syn nagrywał płyty na Zachodzie! Ponadto wszyscy trzej wyżej wymienieni pisywali w "Tygodniku Powszechnym", a wiadomo, że dzisiaj "TP" stoi tam, gdzie połowa aktorów z filmów Barei, a gdzie wcześniej stało ZOMO! I wszystko jasne...

Szanowny toyahu - wspaniale "rozprawiłeś się" z "kultem" Barei... Kultem, którego zwyczajnie nie widzę nigdzie. Ot, mnóstwo ludzi dobrze się bawi na jego filmach (wiem wiem, tępe wykształciuchy), sporo osób, w tym ja, uważa, że nikt nie stworzył lepszej syntezy prlu, przemycając przy tym nie tylko zabawne i do bólu celne złośliwości wobec systemu, ale także wielokrotnie przypominając Polakom o wartościach, które trzeba pielęgnować i które stanowią o naszej tożsamości (polecam np. końcową scenę "Misia", czy odcinek "Zmienników" pt. "Podróż sentymentalna")

I przeszedłbym nad Twoją "krytyką" do porządku dziennego, wzruszając może lekko ramionami i ziewając, ale jedno mi się cholernie nie podoba - to, że odzierając ś.p. Stanisława Bareję z "kultu", który sam mu przypisałeś, jednocześnie spróbowałeś odebrać mu wszystko, co przypuszczam było dla niego ważne i za co szanują jego pamięć ci, którzy w przeciwieństwie do Ciebie obejrzeli te filmy i wiedzą co nieco na temat życia ich twórcy. To, co zrobiłeś, jest nie tylko zwyczajnie głupie ale i podłe.

A doskonale podsumował taki mechanizm niezawodny Marcin M. Brixen w opowiadaniu pt. "Jak Kubiak kolaborantem został".

2011-07-04

Uważam rze znowu nie będzie "Teleranka"?

Pewnemu Adamowi, ku pokrzepieniu :)

Jak czytam lamenty związane ze sprzedażą "Rzepy" i "URze", to nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Ze śmiechu.
Z jednej strony całe "salonowe" lewactwo z trudem kryje satysfakcję z nadziei, że obie gazety stoczą się na dno "Przekroju", ale nawet nie o ten muł i wodorosty im chodzi, tylko o to, że znienawidzeni "pisowscy" dziennikarze mogą stracić pracę. Te same intencje słyszę, co u modlących się w "Dniu świra":

Dla siebie o nic nie wnoszę,
tylko mu dosrajcie, proszę!


Itd. Znacie to pewnie, a kto nie zna, niech mu wystarczy ten fragmencik. Ech, co to byłaby za radość, gdyby tak Wildstein, Janke, Ziemkiewicz, czy Karnowscy wylądowali na bruku!

To jest, oczywiście żałosne, ale i śmieszne zarazem. Bo mimo wszystko to jeszcze nie stan wojenny, w którym taki ś.p. red. Maziarski (senior, nie ten pióropałkarz z "Newsweeka") wypadł z zawodu i musiał jeździć na taryfie. Życie nie znosi próżni i jestem pewien, że jeśli z obu gazet "wylecą" pewni dziennikarze, z pewnością znajdą robotę w swoim fachu gdzie indziej, w miejscu, którego może jeszcze nie ma na mapie mediów.

Ale zostawmy na boku ewentualne, acz mimo wszystko przejściowe tarapaty kilku osób. Jak jest z drugiej strony, z punktu widzenia nie lewicowej, a prawicowej gawiedzi? Tu dominuje lament, jak gdyby kończył się świat, wolne słowo dusiło się pod kneblem, a u bram miasta stały już brunatne hordy.

I też jest śmiesznie. Spośród znanych mi prawicowców, to - nie licząc prawników, doradców podatkowych itp. - miażdżąca większość kupuje "Rzepę" sporadycznie. Ja też, jeśli jest jakiś głośno zapowiadany tekst albo ciekawy insert. Z "Uważam Rze" jest już inaczej - i ja, i większość moich znajomych kupujemy ten tygodnik regularnie i wiem, że jest on raczej "dogłębnie" czytany. Ale... Ale czy świat przed "URze" był jakiś inny? Gnębiło nas poczucie próżni, jakiejś dziury w uniwersum, która wysysała z nas wiarę w cokolwiek, nadzieję na cokolwiek?

Owszem, pojawienie się na rynku "URze" nie tylko ja, ale mnóstwo znanych mi osób przyjęło z zadowoleniem. Ale nie było to nawet w 1/1000 to zadowolenie i radość, z jaką za prlu brało się w rękę jakikolwiek podziemny biuletynik, często brudzący farbą i mało czytelny. Nie dlatego, że owe biuletyniki były tak bardzo wybitne dziennikarsko, czy literacko, a "URze" jest takie marne na ich tle, bo jest raczej odwrotnie. Wtedy to była kropla wolności na pustyni zniewolenia i cenzury, choć i tak rzadko kiedy człowiek dowiadywał się z owych pisemek czegoś, o czym nie wiedział skądinąd. Tak jak z "URze" dzisiaj.

No właśnie - dzisiaj. Dzisiaj jest net, komórki, satelity i co tylko chcecie. Teoretycznie "ktoś" może to wyłączyć jednym naciśnięciem guzika, ale mała jest szansa, by się na to zdobył. Możemy pisać i czytać S24, blogspota i co tam jeszcze. Nasza wolność obcowania z przekazem spoza mainstreamu nie zostanie ograniczona, nawet jak nowy właściciel po prostu zamknie gazetę. Bo pojawi się nowa gazeta, albo kilka nowych blogów w sieci.

I nie przeceniajcie wpływu żadnych gazet na świadomość ludzi i ich wybory. Może się mylę, ale nie wierzę, by ktokolwiek pod wpływem artykułu w gazecie zmienił swoje sympatie / antypatie. Tradycyjne media są dla przekonanych - po obu stronach sporu w Polsce. TVN24 utwierdza lemingi w przeświadczeniu, że "kaczyzm = faszyzm", a pisowców, że rządzi postkomuna. Podobnie z mediami papierowymi. Z pewnością nie wszyscy czytelnicy "URze" (o "Rzepie" nie wspominając) to identyfikujący się z prawicą, a zwłaszcza z PiS-em ludzie. Podobnie jak nie wszyscy czytelnicy "GW" to "żydokomuna" i "lumpenliberałowie z dużych miast", głosujący wyłącznie na PO lub SLD.

Jeśli - powtarzam: jeśli "URze" nawet zniknie całkowicie z rynku, to nie wyrwę sobie włosów z głowy. Co prawda już od paru miesięcy utrwaliła mi się "nowa świecka tradycja", że gdy na spacerze kupuję "URze", to idę sobie leniwie na dobrą pizzę i w pizzerii czytam sobie niespiesznie na przystawkę i na deser. Ale nic to - po wakacyjnej przerwie znowu (mam nadzieję) zacznie się ukazywać "Basket", zatem rytuał formalnie się nie zmieni.

2011-07-02

Stanisław Bareja

Miałem nie pisać notek, ograniczając się co najwyżej do sporadycznego komentowania poza swoim blogiem, ale nie wytrzymałem (co przyszło mi o tyle łatwiej, że bieżąca praca jest dość ogłupiająca i muszę zrobić mały antrakt).

Trafiłem wczoraj na notkę "Stanisław Bareja", napisaną przez kogoś o nicku "Ksiądz Busoni". Możliwe, że jest to faktycznie ksiądz, aczkolwiek uważam, że przyjęcie nicka, który odnosi się do jednej z fałszywych tożsamości Edmunda Dantès, znanego gawiedzi lepiej jako hrabia Monte Christo, a więc postaci niejednoznacznej moralnie, nie jest zbyt trafne, jak na księdza. Ale mniejsza o to, bo nie o osobę autora notki mi chodzi, tylko o to, co napisał o ś.p. Stanisławie Barei.

Otóż w założeniu autora nie jest prawdą, jakoby Bareja był jakimś antykomunistycznym opozycjonistą, który w swoich dziełach zwalczał ustrój socjalistyczny (na tyle, na ile cenzura na to pozwalała) i wyśmiewał rozmaite absurdy socjalizmu.
Mało tego, choć być może nieświadomie, stał się on sojusznikiem służb specjalnych, którym władza Gierka przestała odpowiadać i przygotowały już nowe rozdanie, jak zresztą WZZ i "Solidarność. No bo przecież to, co Bareja ośmieszał, to nie był ogólnie SOCJALIZM. Ośmieszane było to, co działo się pod rządami Gierka", a "jego twórczość stała się jednym z istotnych narzędzi propagandowych, służących do opluwania okresu rządów Gierka.

No niby nieświadomie Bareja stał się sojusznikiem "służb", ale przecie wśród odtwórców głównych ról w filmach Barei, na czołowych miejscach można wymienić Stanisława Tyma oraz Krzysztofa Kowalewskiego. Aktorzy ci nie ukrywają swoich poglądów politycznych - wystarczy poczytać kilka wywiadów z Tymem, obejrzeć "Rysia" czy przypomnieć udział w głównej roli w "Rejsie" Piwowskiego - współpracownika SB i autora osławionego "Uprowadzenia Agaty. Co gorsza, Pineiro był jednym z producentów filmu Tyma "Ryś", mającego w zamierzeniach być dalszym ciągiem "Misia", a w jednej z ról w tym filmie wystąpił Marek Piwowski. Czy te wszystkie związki są przypadkowe, czy nie - osąd zostawiam czytelnikom.

Skomentowałem te ostatnio cytowane rewelacje, pisząc, że oczywiście Bareja (lub Tym) 30 lat temu znał agenturalną przeszłość Piwowskiego, wiedział, że za kilkanaście lat Kowalewski usynowi Pineiro, a kilka lat po śmierci jego samego, Barei, Piwowski z Urbanem zaszczują marszałka Kerna..., ale dowiedziałem się jedynie, że mam jakiś kłopot emocjonalny chyba, dałem dowód wielkiej pychy i jestem po prostu głupi (te wszystkie opinie to coryllus), a także, iż pewne projekcje wyrażane przez autora notki bazujac na kontynuacyjnej dzialalnosci jego przyjacol i wspolpracownikow sa jak najbardziej uprawnione (to białkowski). W dyskusji pod kreską takich "kwiatków" jest jeszcze więcej. Można się dowiedzieć np. że w gruncie rzeczy za Gierka nie było gorzej, niż w czasach nam obecnych. A gdyby Bareja żył dzisiaj, to byłby takim samym wściekłym staruszkiem, jak Wajda, Bartoszewski czy (dzisiaj już zgodny z nim) Kutz. Zwolennicy PiS-u byliby dla niego wariatami, nawoływałby do stawiania świeczek na rosyjskich grobach, a Smoleńsk, to byłby skutek nacisków pijanego Błasika i narwanego Prezydenta. I byłby wielkim, nieomylnym Autorytetem Moralnym. Ale to tylko przypuszczenia (Ksiądz Busoni).

Najpiękniejsze w tym w jest to, że Kutz jest dzisiaj zgodny z Bareją. Z tym Bareją, który w niezrealizowanym scenariuszu filmu "Złoto z nieba" tak sobie kpił z Kutza:

– Pan podał inne nazwisko w samolocie, a teraz okazuje się, że w dodatku pisze się pan przez "te", "zet"?
– Dawniej pisaliśmy się Kloc przez "ce", ale potem mój brat został reżyserem i zmienił pisownię na Klotz!

Zresztą, nie tylko z niego. Środowisko "prawdziwych Polaków", reprezentowane przez Stowarzyszenie "Grunwald" i reżysera Porębę, który gnoił Bareję nie mniej, niż Kutz, zostało zdrowo obśmiane choćby w serialu "Zmiennicy" (odcinek pt. "Hrabia Monte Christo" zwłaszcza, ale nie tylko). No właśnie - serial "Zmiennicy". Wedle Księdza Busoni ten film jest czymś tak niesmacznym (kobieta doklejająca sobie wąsa i przebrana za faceta) i kuriozalnym (jeżeli chodzi o akcję), raczej nie jest zaliczany do wielkich osiągnięć Stanisława Barei.

Cóż, de gustibus... Cieszy mnie jednak, że Ksiądz Busoni nie zjechał filmu "Poszukiwany, poszukiwana", gdzie mamy sytuację odwrotną - tam mężczyzna udaje kobietę. Widać tylko jeden z rodzajów transwestycyzmu jest godny potępienia... ;)

Oczywiście, dziewiąty odcinek "Zmienników" pt. "Podróż sentymentalna" jest niegodny wzmianki, aczkolwiek moim zdaniem jest on - obok zakończenia "Misia" - jednoznacznym i jasnym określeniem, jakie wartości uznawał za ważne i poważne autor groteskowych komedii Stanisław Bareja. Ja się nie śmieję w tych momentach, a wręcz przeciwnie - czuję wzruszenie i szacunek dla reżysera, który na chwilę zdejmuje błazeńską czapkę i trąca choćby kiczowate i patetyczne, ale poważnie brzmiące struny. Jak chyba nikt poza nim wśród filmowych artystów z czasów prlu. Myślę, że ze względu m.in. na ten odcinek, a także na muzykę Przemysława Gintrowskiego, ten serial "raczej nie jest zaliczany do wielkich osiągnięć Stanisława Barei" i nie jest zbyt chętnie emitowany przez telewizję.

Stanisław Bareja był mistrzem tego, co Marek Hłasko określał jako "prawdziwe zmyślenie". Jego karykatura rzeczywistości była momentami mocno przerysowana i teoretycznie nieprawdopodobna, ale była "prawdziwym zmyśleniem". Tak jak trudno uwierzyć, że warszawska gwara wymyślona przez Wiecha jest właśnie wymyślona. To też "prawdziwe zmyślenie". Bo jest taka prawdopodobna...

Stanisław Bareja został odznaczony pośmiertnie przez ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W Encyklopedii Solidarności napisano o nim:

W 1980 współtwórca, redaktor i autor tekstów podziemnego pisma satyrycznego "Strachy na Lachy". Podróżując za granicę, nawiązał kontakt z polskimi ośrodkami emigracyjnymi, przywoził nielegalnie literaturę, powielacz offsetowy do druku wydawnictw niezależnych (1980), udostępnił swój dom w Warszawie i Goławicach dla nielegalnej działalności. Po 13 XII 1981 w piwnicy jego domu zorganizowano pracownię fotograficzną, w której Tomasz Michalak przygotowywał dokumenty legalizacyjne dla członków podziemia, oraz przygotowalnię wydawnictwa NOWa(pod notką księdza Busoni zacytował belfer1).

Ale co z tego? I czemu ma służyć zacytowanie takiego życiorysu? Przecież Bareja, gdyby został zakatowany jak Popiełuszko, albo jak Przemyk, czy jak księża Zych, Suchowolec, Niedzielak, to byłby poza podejrzeniami. Ale to, co Pan przytoczył, to jeszcze o niczym nie świadczy. Przecież nawet sam Komorowski był ponoć internowany - odparł Ksiądz Busoni.

A mi opadają ręce. Zwłaszcza, gdy czytam: Oglądając "Misia" czy "Alternatywy" wcale nie jest mi do śmiechu. Mam przed oczami ciąg zdarzeń, który rozpoczyna się występu "Wesołego Romka", a kończy się śmiercią w smoleńskim błocie patriotycznej polskiej elity z Prezydentem na czele. (Ksiądz Busoni)

Cóż, jednym wszystko kojarzy się z dupą, a innym ze Smoleńskiem.