2012-08-31

Tubylczy patrioci

Tubylczych patriotów można z grubsza podzielić na dwie grupy - tych, którzy wielbią to, co było i tych, którym w zasadzie jest obojętne, co TU było kiedyś, natomiast podoba im się to, co jest. Jedni i drudzy często usiłują dowieść swoim oponentom, kto jest bardziej polskim patriotą i obie strony popełniają ten sam błąd w założeniu - nie da się być polskim patriotą, bo Polski po prostu nie ma. Jest jakiś bękart okrągłostołowy z pozorami państwa, z pozorami Polski, w świecie realnym zajmujący część terytorium dawnej Polski, a w świecie wirtualnym/medialnym udający jakąś ciągłość z minionym tysiącem lat historii tego miejsca. Jest jeszcze język, coraz bardziej pokraczny i plugawy, szczątkowa historia "do obchodzenia", śmieszna waluta o historycznej nazwie, jakiś tam rząd i parlament, a nawet konstytucja. Pozory są zachowane, a jakże i większość nawet w nie wierzy, tak jak niektórzy wierzą, że dzięki głosowaniu grupki psychiatrów homoseksualizm przestał z dnia na dzień być zboczeniem i jednostką chorobową. Ilu pedałów było wśród głosujących - o tym historia milczy, no ale to jeszcze nie był czas na intratne comming outy.

Dzisiejsi patrioci w zasadzie niewiele się różnią od tych sprzed dwustu lat - jedni tęsknią za utraconą ojczyzną - wolną, silną i "dbającą o swoje dzieci" (to "patrioci historyczni"), inni zaś starają się, aby być zawsze comme il faut i nie popełnić żadnego faux pas na balu u gubernatora, bo jakby to świadczyło o Polakach? (to "patrioci nowocześni"?). To mnie i śmieszy, i brzydzi. Śmieszy mnie wywieszanie biało-czerwonych chorągiewek w TYM CZYMŚ, zwanym III RP, brzydzi oportunizm i lizusostwo.

Wielbiciele Polski, wpinający sobie patriotyczne znaczki w klapy i maszerujący ze śpiewem podczas rocznic rozmaitych klęsk (lub np. "sukcesów", jak EURO 2012) mogliby równie dobrze oflagować się godłami Winterfell, Smoczej Skały lub innego Śródziemia, bo różnice między tymi tworami literackiej wyobraźni, a pogrzebaną w historii Polską są mało istotne. Istotne jest to, że ani Dorne, ani Polska nie istnieją naprawdę, lecz tylko w literaturze.

Tak, ja wiem - realni ludzie przelewali krew za Polskę, marzyli o niej, walczyli o nią... Zgoda, ale ich już nie ma, to po pierwsze, a po drugie - oni nie tylko gadali, gadali i gadali...

Czy ja jestem patriotą? Broń Boże! Moczu bym za to coś, nazywane III RP nie oddał, a co dopiero mówić o krwi. Jestem, jeśli można to tak nazwać - patriotą swojej rodziny, bliskich mi ludzi. Po trosze miejsca, w którym się urodziłem i wychowałem, ale już różne pamiątki po różnych etapach życia wywalałem do śmietnika, zatem to się nie liczy. Sentyment jeno.

Skoro napisałem, że Polski nie ma, to zapewne wielu czytających zapyta, jak wobec tego można Polskę przywrócić do życia? Niestety, jest tylko jeden sposób, który uważam za jakąś szansę i nie są to kolejne wybory spośród samych swoich. To huk, krew, ból i szczęk metalu. Gorejące żelazo wypalające wrzody, ale i zdrową tkankę przy okazji, niestety. C'est la vie.

Ale spoko - to się nie zdarzy, bo na trzydzieści parę milionów tzw. Polaków jest tylko kilka par jaj, szacując optymistycznie. Tak że śpijcie spokojnie, szanowni Czytelnicy i w spokoju przekonujcie się o swoich "najmojszych" racjach na blogach, internetowych forach, przy grillu.

2012-08-30

OPZZ "Solidarność"

Nie, to nie jest przejęzyczenie w tytule notki. Dzisiejsza "Solidarność" coraz bardziej upodabnia się do niesławnej pamięci OPZZ-u. Starzy górale (i Kaszubi :)) pamiętają, jak było przed 1980-tym rokiem - spasione cwaniaczki zasiadały w sejmie, po prawicy dyrektorów i prezesów, bezpośrednio nadzorowały "roboli" pilnując, żeby się nikt nie wychylił. Tzw. interesy "klasy robotniczej" lub "pracującej inteligencji" działacze OPZZ mieli w głębokim poważaniu, jako że ich głównym zadaniem było po pierwsze pilnowanie interesu kadry zarządzającej, a po drugie - dbanie o swój własny tyłek. Teoria oraz statut oczywiście były zupełnie inne, podobnie zresztą jak dzisiaj. Ale zostawmy teorie teoretykom i wielbicielom pięknych frazesów, bo tak naprawdę istotna jest praktyka, potocznie nazywana "samym życiem".

Jak więc wygląda to "samo życie" obecnie? Cóż, niemal identycznie, jak ponad trzydzieści lat temu, choć jakby zmieniły się "uwarunkowania". Kiedyś OPZZ współorganizował pochody na 1. maja i różne wiece, teraz "Solidarność" urządza czasem jakieś protesty, pójdzie w tym lub innym marszu. Uczestnicy tych spędów dawniej i dzisiaj mają na ogół frajdę z wycieczki, choć pewnie część jest święcie przekonana, że działa w słusznej sprawie i nie pozostaje obojętna. Nihil novi. Przywódcy się podlansują, gawiedź się rozerwie i OK.

A na codzień, w państwowych firmach, spółkach Skarbu Państwa, miejskich i samorządowych zwykli pracownicy żyją w coraz większym lęku o jutro. Znam takie instytucje, którym pod tym względem niewiele już brakuje do osławionej "Biedronki". Nie, te firmy nie "padają", bo paść nie mogą (a niektóre prosperują całkiem całkiem). Mogą co najwyżej zostać "sprywatyzowane". Jednak co i rusz ktoś zostaje zwolniony i to nie ze względu na rachunek ekonomiczny, bo na jego miejsce stawia się krewny lub znajomy Królika, ewentualnie "outsourcing" w postaci zaprzyjaźnionej lub wręcz spokrewnionej firmy. Pensje są takie same, jak przed paru laty, a lista obowiązków i chorych czasem wymagań ze strony zarządu firmy rośnie. Oczywiście ci, co trzeba, pobierają sute pensje i premie w miarę wzrostu inflacji, nie oszczędza się na służbowych autach, czy laptopach dla "kadry". Z jednej tylko firmy mógłbym podać kilkanaście przykładów takiej "gospodarności", a także totalnego nieliczenia się z pracownikami, ocierającego się o mobbing lub zwykłe szykany, ale to nie miejsce na takie litanie (napisałem o niektórych takich "akcjach" m.in. do Pana Śniadka, ale znikąd nie dostałem najmniejszego odzewu, choćby potwierdzenia otrzymania tych informacji, co dodatkowo upewnia mnie w sensowności równania NSZZ = OPZZ).

Co na to zakładowe organizacje "Solidarności"? Ano nic, choć ciągle jeszcze masa frajerów opłaca składki licząc naiwnie, że w razie czego Związek nie dopuści do krzywdy i niesprawiedliwości. Z moich informacji z kilku państwowych firm województwa pomorskiego, w tym z matecznika "Solidarności" i PO, czyli Gdańska wynika, że panowie związkowcy siedzą jak myszy pod miotłą, a w sporej części zwyczajnie kolaborują z zarządami firm. "Bo to ten tego... kredyty trza spłacać no i nima co się wychylać, skoro jest mi dobrze". Zagrożeni wyjebką z pracy szeregowi związkowcy nie mają odwagi poskarżyć się na różne szykany w obawie, że chwilę potem dowie się o tym prezes i wypad z roboty nastąpi z dnia na dzień pod byle pretekstem. I nikt nie zaprotestuje, tylko bardziej stuli uszy po sobie. O pretekstach do zwolnienia, tudzież o metodach szantażu stosowanego po to, by pracownik zgodził się na rozwiązanie umowy za porozumieniem stron i papiery były "czyste", można już chyba napisać sporą broszurę...

A jutro znowu będą wiązanki kwiatów pod resztkami stoczni, napuszone mowy, potrząsanie pięściami, "sierce-szczypatielnoje" pieśni, po czym elita związkowa wsiądzie w limuzyny i pojedzie na bankiety. Niejeden przechyli głębszego z jakimś prezesem z nadania jedynie słusznej partii, dawnym kumplem z NZS-u i lat młodości, kiedy to "walczono" o sprawiedliwość dla zwykłych ludzi. Będą rozczulające wspomnienia i dobre żarcie. I tak jak kiedyś "masy pracujące miast i wsi" będą zajadać kawior i pić szampana ustami swoich przedstawicieli.