Tragedia "Adolfa Hitlera"
Od jakiegoś czasu sporo w "moich" lokalnych mediach pisze się i gada o zatopionym 30. stycznia 1945 roku na Ławicy Słupskiej hitlerowskim transportowcu "Wilhelm Gustloff". W zasadzie o ofiarach sowieckich torped, czyli ewakuujących się nazistach w liczbie ok. 9000 osób.
Temat jest, rzecz jasna dość kontrowersyjny, bo z jednej strony od paru ładnych lat sami Niemcy usiłują sprzedać światu swój najnowszy wizerunek "pierwszej ofiary hitleryzmu" (zaczął chyba B XVI w Oświęcimiu...), z drugiej zaś strony w tej kampanii propagandowej udzielają się ostatnio również polscy księża, wychodząc zapewne z założenia, że uczczenie rozbitków i modlitwa za ich dusze to wyraz katolickiej pokory i chrześcijańskiego miłosierdzia na miarę samego Jezusa... No to niech i za Hitlera się modlą, też skończył paskudnie.
Ja już dawno temu pisałem, że katolik ze mnie marny, zatem mogę spokojnie odesłać tych świętoszków w sutannach do diabła i dołożyć sobie jeszcze jeden grzeszek do kolekcji tym bardziej, że oni mnie w tej chwili zupełnie nie interesują i nie o nich chcę pisać. Ani o świeckich pożytecznych idiotach.
Chcę napisać o ofiarach. Niekoniecznie o ofiarach "Wilhelma Gustloffa", bo wcale mi ich nie żal. Raczej o samym Williem G. i ofiarach jego i szajki, z którą się związał na życie i - jak się szczęśliwie okazało - na śmierć.
Willie G., którego nazwisko, zamiast zostać słusznie pogrzebane w niepamięci, jest wciąż odświeżane, był cherlawym wypierdkiem, który czerpał siłę z chorych ideologii krzewionych w Deutschvölkischer Schutz- und Trutzbund, a później w NSDAP, której członkiem został już w 1929 r. Ale nie zamierzam pisać tutaj biografii tego niedojebka; dość na tym, że zrobił karierę i kto wie, jak zasłużyłby się w latach wojny, gdyby nie syn rabina Dawid Frankfurter, który wyrwał chwasta 4. lutego 1936 r., stosując skuteczny środek chwastobójczy w postaci paru kulek z rewolweru. To Jego imię winniśmy pamiętać, nie chwasta...
Dzięki dzielnemu Dawidowi Frankfurterowi Willie G. został hitlerowskim świętym na miarę zaciukanego w jakiejś taniej mordowni Horsta Wessela. Jego ścierwo podróżowało przez całe Niemcy do rodzinnego Schwerina (nb. bardzo ładne miasto ze śliczna starówką - polecam fanom turystyki), zatrzymując się w wielu miastach, by licznie zgromadzona publika mogła opłakać i oddać hołdy padlinie. W pogrzebie uczestniczyła cała wierchuszka nazistowskiego gangu: Adolf H., Joseph G., Hermann G., Heinrich H., Martin B. i Joachim von R.
I tak dochodzę do momentu, w którym wyjaśni się nieco dziwny na pozór tytuł tej notki. Otóż statek, skutecznie trafiony przez sowiecką łódź podwodną S-13 (dobra robota, tow. Marinesko!) miał się nazywać "Adolf Hitler", ale sam "Führer" (wielka litera przez szacunek dla gramatyki języka niemieckiego, nie dla tego psa) przemianował go na "Wilhelm Gustloff". I zastanawiam się, czy dla wielu z debatujących nad wydarzeniami sprzed 65-ciu lat teksty typu "Tragedia Gustloffa" nie byłyby mniej strawne, gdyby statek nosił pierwotną nazwę?
A "ofiary Gustloffa"? Ofiarami Gustloffa i bandy, do której należał, są miliony ludzi zabitych i wypędzonych przez takich jak on wyznawców nazistowskiej ideologii. Polacy, Żydzi, Czesi, Słowacy, Rosjanie, Białorusini, Ukraińcy itp. itd. Im należy się pamięć i modlitwa. Nie dość na całym świecie marmuru, z którego można by zrobić tablice i pomniki upamiętniające tych, których życie, plany, marzenia i nadzieje zostały zamordowane przez szaleńców pokroju Williego G. - zdechlaka uważającego się za nadczłowieka.
A ja, gdy myślę o zatopieniu "Wilhelma Gustloffa" zastanawiam się jedynie, czy przeżył wojnę rybak opisany przez Grassa w "Blaszanym bębenku" i czy w 1945 r. nadal łowił węgorze "na koński łeb" na brzeźnieńskiej plaży. Musiały być tego roku wyjątkowo tłuste.