2010-02-06

Tragedia "Adolfa Hitlera"

Od jakiegoś czasu sporo w "moich" lokalnych mediach pisze się i gada o zatopionym 30. stycznia 1945 roku na Ławicy Słupskiej hitlerowskim transportowcu "Wilhelm Gustloff". W zasadzie o ofiarach sowieckich torped, czyli ewakuujących się nazistach w liczbie ok. 9000 osób.

Temat jest, rzecz jasna dość kontrowersyjny, bo z jednej strony od paru ładnych lat sami Niemcy usiłują sprzedać światu swój najnowszy wizerunek "pierwszej ofiary hitleryzmu" (zaczął chyba B XVI w Oświęcimiu...), z drugiej zaś strony w tej kampanii propagandowej udzielają się ostatnio również polscy księża, wychodząc zapewne z założenia, że uczczenie rozbitków i modlitwa za ich dusze to wyraz katolickiej pokory i chrześcijańskiego miłosierdzia na miarę samego Jezusa... No to niech i za Hitlera się modlą, też skończył paskudnie.

Ja już dawno temu pisałem, że katolik ze mnie marny, zatem mogę spokojnie odesłać tych świętoszków w sutannach do diabła i dołożyć sobie jeszcze jeden grzeszek do kolekcji tym bardziej, że oni mnie w tej chwili zupełnie nie interesują i nie o nich chcę pisać. Ani o świeckich pożytecznych idiotach.

Chcę napisać o ofiarach. Niekoniecznie o ofiarach "Wilhelma Gustloffa", bo wcale mi ich nie żal. Raczej o samym Williem G. i ofiarach jego i szajki, z którą się związał na życie i - jak się szczęśliwie okazało - na śmierć.

Willie G., którego nazwisko, zamiast zostać słusznie pogrzebane w niepamięci, jest wciąż odświeżane, był cherlawym wypierdkiem, który czerpał siłę z chorych ideologii krzewionych w Deutschvölkischer Schutz- und Trutzbund, a później w NSDAP, której członkiem został już w 1929 r. Ale nie zamierzam pisać tutaj biografii tego niedojebka; dość na tym, że zrobił karierę i kto wie, jak zasłużyłby się w latach wojny, gdyby nie syn rabina Dawid Frankfurter, który wyrwał chwasta 4. lutego 1936 r., stosując skuteczny środek chwastobójczy w postaci paru kulek z rewolweru. To Jego imię winniśmy pamiętać, nie chwasta...

Dzięki dzielnemu Dawidowi Frankfurterowi Willie G. został hitlerowskim świętym na miarę zaciukanego w jakiejś taniej mordowni Horsta Wessela. Jego ścierwo podróżowało przez całe Niemcy do rodzinnego Schwerina (nb. bardzo ładne miasto ze śliczna starówką - polecam fanom turystyki), zatrzymując się w wielu miastach, by licznie zgromadzona publika mogła opłakać i oddać hołdy padlinie. W pogrzebie uczestniczyła cała wierchuszka nazistowskiego gangu: Adolf H., Joseph G., Hermann G., Heinrich H., Martin B. i Joachim von R.

I tak dochodzę do momentu, w którym wyjaśni się nieco dziwny na pozór tytuł tej notki. Otóż statek, skutecznie trafiony przez sowiecką łódź podwodną S-13 (dobra robota, tow. Marinesko!) miał się nazywać "Adolf Hitler", ale sam "Führer" (wielka litera przez szacunek dla gramatyki języka niemieckiego, nie dla tego psa) przemianował go na "Wilhelm Gustloff". I zastanawiam się, czy dla wielu z debatujących nad wydarzeniami sprzed 65-ciu lat teksty typu "Tragedia Gustloffa" nie byłyby mniej strawne, gdyby statek nosił pierwotną nazwę?

A "ofiary Gustloffa"? Ofiarami Gustloffa i bandy, do której należał, są miliony ludzi zabitych i wypędzonych przez takich jak on wyznawców nazistowskiej ideologii. Polacy, Żydzi, Czesi, Słowacy, Rosjanie, Białorusini, Ukraińcy itp. itd. Im należy się pamięć i modlitwa. Nie dość na całym świecie marmuru, z którego można by zrobić tablice i pomniki upamiętniające tych, których życie, plany, marzenia i nadzieje zostały zamordowane przez szaleńców pokroju Williego G. - zdechlaka uważającego się za nadczłowieka.

A ja, gdy myślę o zatopieniu "Wilhelma Gustloffa" zastanawiam się jedynie, czy przeżył wojnę rybak opisany przez Grassa w "Blaszanym bębenku" i czy w 1945 r. nadal łowił węgorze "na koński łeb" na brzeźnieńskiej plaży. Musiały być tego roku wyjątkowo tłuste.

Polska nie ma szans...

Nie wiem, co mnie naszło... Jest trochę po północy, gorączka mnie żre, kaszel rozrywa jak połknięty granat... A ja zaglądam na Salon24 i czytam lojalkę czerwonej szmatki pod pseudonimem Ernest Skalski zatytułowaną "Zażenowanie". I niektóre komentarze, różnych "infidelów", "mai14", czy "bufonów" podnoszą mi temperaturę o kolejnych parę kresek.

Nie ma szans. Polska nie ma żadnych szans, dopóki nie wyrżnie się w pień tej całej piątej kolumny, tych potomków debili zrodzonych z gwałtów dokonanych przez sowieckich kałmuków, tych ciotek rewolucji i kretynów uważających, że wtedy dopiero jest się Europejczykiem, gdy ślinę lecącą na mordę nazwie się deszczem.

Naprawdę teraz jest mi wstyd, że jestem Polakiem. Tak, wiem, to popularne wśród lemingów hasełko z czasów "dyktatury PiS-u". Ale to prawda. Wstydzę się, że ludzie, którzy zowią się Polakami, potrafią (w imię czego?!) tak się szmacić i tak nadstawiać dupę, tak się łajdaczyć bezinteresownie... No, może w wypadku Skalskiego nie tak bezinteresownie... no ale do takich smrodów można było przywyknąć przez kilkadziesiąt lat prlu i nawet stare gacie nie utrzymają tego syfu przez dwie sekundy. Ale ci anonimowi internauci? Kim są? Kim, czym są te istoty, które z nienawiści do inaczej myślących Polaków z radością wymazałyby Polskę z mapy świata? Na złość "kaczorom"?! Kim są te człekokształtne istoty liżące wirtualnie dupska Putinom, Merkelom, Miedwiedewom? Tańczące na grobach pomordowanych w Katyniu z zachwytu, że jakiś ruski fiut "upokorzył" Prezydenta RP? Istoty, którym nie przeszkadzał zataczający się nad grobami pijany bolszewicki cham pod pseudonimem Kwaśniewski?

Wypierdalam stąd. Nie chcę mieć nic wspólnego z tym "narodem", z tym "krajem", którego i tak już w zasadzie nie ma. Znalazłem fajne miejsce, ale nie powiem Wam, gdzie. To mała społeczność, nie chcę konkurencji w ubieganiu się o prawo stałego pobytu :)